Zmarł br. Grzegorz Rosa OMI

This is a custom heading element.

16 sierpnia 2017
Po lewej: br. Grzegorz Rosa

14 sierpnia zmarł Grzegorz Rosa OMI (1953 – 2017), misjonarz oblat, brat zakonny. Pierwsze śluby złożył w 1982 r., trzy lata później wyjechał na misję do Kamerunu, gdzie pracował przez ponad 30 lat. Przypominamy rozmowę z bratem Rosą, która została opublikowana na łamach „Misyjnych Dróg” w 2016 r.

 

Marcin Wrzos OMI: Mówią o Tobie: Grzegorz budowniczy. Od wielu lat pracujesz w Kamerunie.
W 1984 r. wyjechałem na naukę języka do Francji, a w czerwcu 1985 r. udałem się na misję do Kamerunu. Jedną z rzeczy, które robiłem od samego początku, było kopanie studni. Chciałem, aby w każdej wiosce była chociaż jedna studnia. W niektórych miejscach po wodę trzeba było chodzić ponad 5 kilometrów. Wiadomo, że czerpanie wody z rzeki wiąże się z ryzykiem wielu chorób. Zaczęliśmy więc od studni – to było takie moje pierwsze przedsięwzięcie.

A ewangelizacja? Była prowadzona równolegle? Czy zaczęliście od pracy fizycznej i pomocy materialnej?
Francuzi mieli taką zasadę, że zaczynali od poprawy warunków życia rdzennych mieszkańców. Naprawiali im domy lub budowali je od nowa. Z tym, że zazwyczaj nie wnosili żadnego postępu do ich technologii budowlanej. My chcieliśmy zmienić jakość ich życia – zakładaliśmy ośrodki zdrowia, kaplice, szkoły, prysznice, toalety, ale równocześnie prowadziliśmy ewangelizację.
Moim głównym zadaniem było przygotowanie gruntu pod pracę misjonarzy, którzy mieli zjawić się później. Zatem pojawiałem się na planowanej misji jako pierwszy. Budowałem ją, a potem pojawiali się inni współbracia. Z tych wszystkich prac na pierwszym planie jest szukanie wody i kopanie studni. Woda to absolutna podstawa.

Jak wygląda kopanie takich studni?
Wszystko zależy od powierzchni. Jeśli ziemia była twarda, kopaliśmy do momentu, w którym pojawiała się woda, a później wstawialiśmy betonowe kręgi. Używaliśmy też żwiru, który filtruje wodę – dzięki temu jest czysta. Zazwyczaj głębokość tych studni wynosiła około 10 metrów.

Ile takich studni udało Ci się wykopać?
Na samym początku kupiłem do tego celu odpowiednie narzędzia. Posłużyły one także innym misjonarzom. Mnie osobiście udało się wykopać jakieś 18–19 studni. Od 10 lat już się jednak ich nie kopie. Poziom wód gruntowych w Afryce drastycznie opadł. Ostatnio kopałem do 20 metrów i nie było ani śladu wody. Przeszliśmy więc na studnie głębinowe. Ich wykonanie jest sześć razy droższe, ale mamy sto procent pewności, że będzie dobrze służyła mieszkańcom przez wiele lat. Od strony technicznej wygląda to tak, że wykonywany jest odwiert o średnicy 15 cm, później wpuszczana jest rura z otworami, przez które sączy się woda, a następnie podłączana jest do niej pompa, która ją wydobywa.

To chyba trochę tak jak przy wydobywaniu ropy naftowej?
Dokładnie tak. Tam oczywiście używa się nieco innego sprzętu, ale technika wydobywania jest bardzo podobna.

Jak długo trwa taki odwiert?
Zazwyczaj około tygodnia. Prosimy o pomoc fachowców, którzy wiedzą, gdzie tej wody szukać. Zawsze dajemy też wodę do badania, żeby mieć pewność, że jest zdrowa i nikomu nie zaszkodzi.

Studnia na misji to pewnie też taki punkt, w którym ludzie się spotykają i rozmawiają.
Przy studni zazwyczaj spotykają się kobiety i dzieci. Mężczyźni rzadko się tam pojawiają. Innym ważnym punktem jest targ – tam z kolei skupiają się wszyscy bez względu na wiek czy płeć.

A kościół i szkoła?
To są kolejne miejsca, gdzie ludzie bardzo chętnie się gromadzą. W kościele o godzinie 6 rano pojawia się najczęściej ponad 120 osób. Zdecydowana większość, bo około 80%, to młodzież, która bardzo lubi modlitwę brewiarzową. Później odprawiamy Mszę św. i prosto z kościoła dzieci idą do szkoły.

Słyszałem, że uczysz też młodzieży obsługi narzędzi takich jak np. spawarka. Jak to wygląda? Młodzież się do tego garnie?
Przez 30 lat mojej misji przeszkoliłem ponad 300 osób. Wydajemy im certyfikaty potwierdzające szkolenie na misji katolickiej. Potem łatwiej im dostać pracę. Kiedy widzę, że dzięki naszej wspólnej pracy ktoś zdobywa konkretny zawód i źródło utrzymania dla całej rodziny, cieszę się bardziej niż z wybudowanych i wyremontowanych wspólnie misji, kościołów, kaplic, szkół, ośrodków zdrowia itd.

Ale przekazujesz im nie tylko wiedzę. Dajesz im także własne narzędzia.
Tak. Przez trzy lata jeżdżą ze mną po budowach, zbierają rozmaite doświadczenia. Czasem się śmieję, że to taka „Wędrowna Szkoła Zawodowa”. Po tym czasie zdają egzamin teoretyczny i praktyczny. Jeśli go zdadzą, dostają od nas podstawowe narzędzia do wykonywania swojego zawodu. Z malarzami czy murarzami nie ma problemu, ale trudno jest zapewnić każdemu spawaczowi nową spawarkę. Dlatego zawsze jak wracam z urlopu, staram się jedną lub dwie przywieźć ze sobą. Niedawno mieliśmy nawet jedną dziewczynę, która chciała zostać spawaczem. Na egzaminie wykonała metalowe krzesło. Bardzo dobrze jej to szło – zdała egzamin bez problemu, a teraz ma swój niewielki warsztat i nawet zatrudnia kilku ludzi. Właśnie o to nam chodzi. Chcemy, żeby ta szkoła dawała praktyczne możliwości zarabiania na siebie. Tak tworzy się podstawy pod rozwój gospodarczy.

A jakie są zadania brata zakonnego na misji?
Tak jak wszędzie. Nie ma znaczenia czy jest się w Europie, w Azji czy w Afryce. Zadaniem brata zakonnego jest zawsze modlitwa i praca. A kluczowa w tych dwóch zadaniach jest równowaga. Po to są nowicjaty, żeby tę równowagę potrafić w sobie uformować. Jeśli chodzi o pracę, to zajmuję się głównie budownictwem. W misji Gari-Gombo po rozpoczęciu prac odkryłem ze zdumieniem, że okoliczni mieszkańcy przekonani byli, iż poszukuję złota, którego złoża występują w tamtych terenach. Jeden z nich wciąż mi towarzyszył, chcąc się przekonać, czy coś znajdę. Przyczyną ich zachowania była głębokość rowu, ponieważ w ich kulturze fundamenty wykopuje się na głębokość 15 cm, ja natomiast musiałem kopać do głębokości 80 cm. Dopiero, gdy wylaliśmy fundamenty, przekonali się, że nie szukamy złota, lecz rzeczywiście wznosimy misję. Trudno się im dziwić – zapamiętali białego człowieka jako tego, który przyjeżdża, by wykorzystać ich ziemię i ludzi, a potem opuszcza Kamerun na zawsze.

(mj)